Dziesięć dni. Dokładnie tyle czasu pozostało do wyjazdu, a ja siedzę przy biurku i gapię się w kalendarz, jakbym próbował odgadnąć przyszłość. Może to nic nadzwyczajnego, a może jednak to więcej niż podróż. Tego nie wiem, jeszcze nie. W każdym razie, zaczynam powoli zdawać sobie sprawę, że to, co nadchodzi, to nie weekendowy wypad, nie dwutygodniowe wakacje. To pół roku. Całe sześć miesięcy w obcych krajach, z dala od wszystkiego, co znajome. I od razu pojawia się pytanie: co zostawiam za sobą?
Niektórzy powiedzieliby, że podróż to ucieczka, ale przecież nie o to chodzi. Gdy wyruszasz w podróż, nie uciekasz, tylko idziesz w stronę czegoś nowego. Czegoś, co być może cię odmieni. „Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki” – cytat, który już tyle razy słyszałem, a który teraz, na dziesięć dni przed wyjazdem, staje się dziwnie aktualny. Bo to właśnie o to chodzi. O zmianę. O to, że za dziesięć dni wejdę do tej rzeki, której jeszcze nie znam. I chociaż wrócę, to rzeka będzie już inna, a ja będę inny.
Zastanawiam się, jak wygląda podróż przez pół roku. Przez ten czas można zbudować dom, napisać książkę, a może nawet nauczyć się nowego języka. Pół roku to mnóstwo czasu, a jednak zdaje się przelatywać przez palce. Patrzę na swoje ręce – już niedługo będą w zupełnie innym miejscu, trzymając stery jakiegoś egzotycznego losu. Czuję, że jestem na rozdrożu. A może to początek drogi?
Przychodzi mi na myśl stary, podróżniczy mit. Jest taka opowieść o tym, że prawdziwa podróż zaczyna się w chwili, gdy postawisz pierwszy krok za progiem swojego domu. Ale kto powiedział, że nie zaczyna się wcześniej? Siedząc tu, na kanapie, czuję, że mentalnie już jestem w drodze. To jak otwieranie książki – z każdą stroną przybliżasz się do zakończenia, ale już w pierwszym zdaniu czujesz, że coś się zmienia. I tak jest teraz. W głowie przewijają mi się obrazy miejsc, które zamierzam zobaczyć, ludzi, których poznam. Jakieś twarze, które jeszcze nie mają imion, zapachy, których nigdy wcześniej nie czułem. To wszystko jeszcze nieistnieje, a jednak już jest w moich myślach.
Dziesięć dni. Niby dużo, a jednak nie do końca. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej widzę, że podróż to nie tylko kwestia pakowania i planowania trasy. To coś głębszego. Może nawet duchowego? Każdy podróżnik to trochę filozof. To nieustanne pytanie o sens, o to, co czeka po drugiej stronie. Ale czy ja naprawdę szukam odpowiedzi? Może bardziej szukam nowych pytań?
Bo podróż to zagadka. Wyjście poza swoją strefę komfortu, wejście w coś nieznanego. Myślę o tych wszystkich miejscach, w których byłem. Każde z nich miało swój zapach, swój klimat, swoje rytuały. Każdy kraj to trochę inny świat. Za każdym razem, kiedy opuszczałem dom, odkrywałem coś nowego – coś w świecie, ale przede wszystkim coś w sobie. Zawsze wracałem z nowymi wątpliwościami, nowymi przemyśleniami. Zmieniony. Ale przecież o to właśnie chodzi. Podróż to przecież nie tylko kwestia przemieszczania się po mapie. To kwestia przemieszczania się wewnątrz siebie.
Gdzieś tam, daleko, czeka na mnie nieznane. Tak, to słowo najbardziej mnie teraz fascynuje: „nieznane”. W języku polskim jest w nim coś tajemniczego, może nawet groźnego, ale dla podróżnika „nieznane” to chleb powszedni. To coś, co przyciąga jak magnes. Jakby wołało, zapraszało do odkrywania. Czy będę gotowy? Nie wiem. I właśnie to sprawia, że ten wyjazd jest tak ekscytujący.
Jutro zacznę organizować formalności, przeglądać dokumenty, planować, kupować bilety. Ale dziś jeszcze mogę sobie pozwolić na te chwile refleksji. Jeszcze mam czas, by cieszyć się tym momentem zawieszenia między tym, co znane, a tym, co nieznane. To tak, jakby stać na krawędzi klifu, patrząc w dół. Czy skoczyć? A może jeszcze chwilę postać? Za dziesięć dni skoczę. Ale dzisiaj? Dzisiaj jeszcze patrzę w dal i zastanawiam się, co tam na mnie czeka.
Nie ma sensu się spieszyć. Przygoda i tak przyjdzie.