Zaczynaliśmy tutaj naszą podróż po USA i tutaj ją kończymy. San Francisco stało się więc klamrą spinającą wszystkie wspomnienia – od pierwszego zachwytu aż po ostatnie spojrzenie na ocean. Ale zanim wpadniemy w melancholię i zaczniemy przeglądać zdjęcia ze łzą w oku, jest coś, co musimy odnotować: ZNOWU NIE BYŁO MGŁY! Golden Gate dumnie błyszczał w słońcu jak czerwony smok strzegący wejścia do zatoki, a my poważnie zastanawiamy się, czy to przypadek, czy jakaś tajna umowa z pogodą. Bo przecież San Francisco bez mgły to jak życie bez pytań – niby możliwe, ale pozbawione smaku odkrywania i tajemnicy.
Włóczyliśmy się po Lombard Street, gdzie ktoś ewidentnie uznał, że miasto potrzebuje atrakcji w postaci szalonych serpentyn. Z góry wygląda to jak fragment rollercoastera, a kierowcy, którzy próbują tam manewrować, sprawiają wrażenie, jakby znaleźli się na trasie tylko przez pomyłkę. Fisherman’s Wharf jak zwykle przyciągał zapachem świeżych owoców morza, mieszał się z aromatem gorących gofrów i brzmieniem ulicznych muzyków. Tramwaje linowe? Powiedzmy tak: zdobycie miejsca w środku to gra zespołowa, ale z elementami sportu kontaktowego – trochę jak rugby na szynach.
I tak, po tysiącach przejechanych mil, dziesiątkach zachwytów i niekończących się „wow”, kończymy naszą amerykańską przygodę. Patrzymy wstecz i trudno uwierzyć, jak wiele krajobrazów, smaków i ludzi zmieściło się w tych kilku tygodniach. USA okazało się jedną wielką niespodzianką – raz zaskakiwało rozmachem, innym razem drobiazgiem, który zapadał w pamięć na długo. A jego mieszkańcy? Pełni energii, życzliwości i luzu, który sprawia, że człowiek od razu czuje się jak w domu.
To nie jest pożegnanie, to tylko krótkie „do zobaczenia”. Bo każdy, kto raz poczuł wolność amerykańskiego road tripu, wie, że to uzależnia. I że ta historia zawsze ma ciąg dalszy – gdzieś za kolejnym zakrętem, w kolejnym stanie, na kolejnej autostradzie.