Dzień zaczęliśmy wcześnie, nawet przed wschodem słońca. Wioska, skąpana w mglistej ciszy, budziła się powoli do życia. Po szybkim, skromnym śniadaniu pożegnaliśmy się ze znajomymi podróżnikami, których los postawił nam na drodze w tym odległym zakątku świata. Przyszedł czas na powrót do cywilizacji. Wskakujemy na łódkę, która ma nas zawieźć na statek z Waisai do Sorong. Koszt biletu – 125 000 rupii indonezyjskich – przypomina, że rajski wypoczynek ma swoją cenę, ale widoki wynagradzają każdą rupijkę.
Podczas rejsu, kiedy słońce wznosi się majestatycznie na horyzoncie, spotyka nas kolejna niespodzianka: delfiny. Płyną obok, czasem wyskakując nad powierzchnię wody, jakby wesoło machały nam na pożegnanie. Za nami cudowny czas na Raja Ampat, a przed nami Sorong – miasto, które nazywane jest „bramą do Raja Ampat”. To tutaj wszystko się zaczyna i kończy dla podróżników. Ale samo miasto, choć ważne dla regionu, ma swoje ciemne strony, które rzucają cień na piękno Papui.
Sorong, mimo strategicznej roli, nie wygląda imponująco. Jest to miejsce przepełnione ruchem, gwarem, a czasem i chaosem, pełne kontrastów między nieco zaniedbanymi ulicami a rosnącymi nowoczesnymi budynkami. Dla turystów to tylko krótki przystanek, przez który przewija się fala podróżników kierujących się na Raja Ampat. Miasto rozwija się szybko, lecz nie zawsze w harmonii z otoczeniem. Industrializacja przyniosła tu problemy związane z zanieczyszczeniem i wycinką lasów, a także konflikty na tle społecznym i kulturowym, wynikające z różnic między lokalnymi mieszkańcami a napływową ludnością. Jest tu też port, z którego regularnie wypływają tankowce i statki zaopatrzeniowe, nadając miastu surowy, przemysłowy charakter.
Miasto to nie tylko punkt wypadowy, ale też symbol zmian, jakie Papua przechodzi od dziesięcioleci. Sorong przyciąga pracowników sektora naftowego, gazowego i drzewnego, co sprawia, że przyjeżdżają tu ludzie z różnych zakątków kraju. To miejsce jest skrzyżowaniem kultur, ale także miejscem, gdzie widać ścieranie się dwóch światów – tradycyjnego, papuaskiego i nowoczesnego, indonezyjskiego.
Wyspa Nowa Gwinea, na której leży Papua, jest podzielona na dwie części: zachodnią, należącą do Indonezji, i wschodnią, stanowiącą państwo Papua Nowa Gwinea. Podział wyspy jest wynikiem zawirowań historycznych, które zaczęły się na początku XX wieku, gdy różne mocarstwa kolonialne rywalizowały o wpływy w regionie. Zachodnią częścią Nowej Gwinei, czyli dzisiejszą Papuą, rządzili Holendrzy, podczas gdy wschodnia część była administrowana przez Brytyjczyków i Niemców, a potem przeszła pod kontrolę Australii. Po II wojnie światowej Papua Nowa Gwinea uzyskała niepodległość, natomiast część zachodnia trafiła pod administrację Indonezji, co było źródłem długotrwałych konfliktów i walk o autonomię.
Mieszkańcy Papui, choć formalnie są obywatelami Indonezji, często mają poczucie odrębności kulturowej i historycznej. Papuascy przywódcy oraz aktywiści walczą o większą niezależność i zachowanie unikalnych tradycji, co sprawia, że Papua pozostaje jednym z najbardziej złożonych regionów Indonezji.
Zameldowaliśmy się w hotelu koło lotniska – to dzień techniczny, poświęcony planowaniu dalszej podróży i chwilom odpoczynku. Ostatnie dni były intensywne, pełne wrażeń i przygód, więc popołudnie mija spokojnie. Wieczorem wybraliśmy się na kolację. Coś w tej atmosferze sprawia, że zwracam uwagę na szerokie, szczere uśmiechy papuaskich kobiet – od ucha do ucha, lekko nieśmiałe, ale pełne ciepła. Ich uśmiechy były piękne i autentyczne, zupełnie jak ich styl życia – prosty, bliżej natury, z dala od pośpiechu dużych miast.
Mężczyźni z Papui uśmiechają się rzadziej, ich spojrzenia są bardziej powściągliwe, czasem wręcz surowe, ale nie mniej uprzejme. To ludzie, którzy noszą w sobie historie tej ziemi, zakorzenieni w tradycjach, które przenoszą z pokolenia na pokolenie.
Tak właśnie zapamiętamy Raja Ampat i Papuę – szerokie uśmiechy, szacunek do natury i prostotę, która wciąga i fascynuje.
Sampai jumpa, Raja Ampat.