Dzień rozpoczął się od niesamowitego spotkania z naturą. Na pastwiskach, tuż przy drodze, witamy się z kilkudziesięcioma owcami, które w spokoju pasą się na malowniczych wzgórzach. Wschód słońca dodaje magii temu porankowi – kolorowe niebo, ciepłe promienie słońca otulają naszą podróż, zapowiadając piękny dzień.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Slope Point – jednego z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedziliśmy. To najdalej na południe wysunięty punkt Nowej Zelandii, skąd do brzegów Antarktydy jest już zaledwie 4500 km! Miejsce to, z wietrznymi klifami i ogromnymi przestrzeniami, sprawia wrażenie, jakbyśmy stali na samym krańcu świata. Słońce, które wciąż było w zenicie, nadało temu miejscu dodatkowego uroku, a my czuliśmy się, jakbyśmy byli jedynymi ludźmi na tej ziemi.
Po chwili relaksu ruszyliśmy dalej, a na naszej drodze pojawił się niesamowity McLean Falls. Wodospad, ukryty w głębi lasu, wygląda jak scena z filmu. Otaczają go bujne paprocie i gęsta roślinność, a krystalicznie czysta woda spada z wysokości wprost do jeziora. To naprawdę magiczne miejsce, w którym można poczuć, jak natura rządzi tym światem.
Wieczorem dotarliśmy do Invercargill – niewielkiego miasteczka, które sprawiało wrażenie trochę sennego i spokojnego. Może i było trochę peryferyjne, ale miało swój unikalny urok. Choć nie było tu wielkich atrakcji turystycznych, spędziliśmy chwilę na odpoczynku przed dalszą podróżą.
A pod wieczór… Po raz kolejny spotkaliśmy owce – tym razem, w liczbie 4500! Pasterz z psami zaganiał je w kierunku pastwisk, a my mieliśmy przyjemność być świadkami tego spektaklu, który był prawdziwym ukoronowaniem dnia. Takie chwile sprawiają, że podróże nabierają głębszego sensu.