Poranek nad Owen River budzi nas jednostajnym dźwiękiem kropel deszczu uderzających o dach. Niebo spowite chmurami, powietrze wilgotne i chłodne – zupełnie inaczej niż moglibyśmy sobie wymarzyć na ostatni dzień aktywnego zwiedzania. Jednak nawet w takiej aurze natura Nowej Zelandii potrafi zachwycać. Na pastwiskach rozciągających się wokół naszej trasy owce wyglądają jak namalowane – białe sylwetki kontrastują z soczystą zielenią wzgórz, a mgła snująca się nad doliną dodaje krajobrazowi mistycznego klimatu.
Mimo deszczu ruszamy dalej, bo przed nami jeszcze kilka miejsc, które chcemy zobaczyć – i każde z nich związane jest z wodą.
Pierwszy przystanek to Te Waikoropupū Springs, znane jako najczystsze źródła wody słodkiej na świecie. Woda tutaj jest tak przejrzysta, że można dostrzec każdy kamyk na dnie, nawet kilka metrów pod powierzchnią. W promieniach słońca wyglądałaby jak szklana tafla, ale dzisiaj – pod szarym, zachmurzonym niebem – przypomina bardziej kryształowe lustro odbijające otaczającą przyrodę.
Dla rdzennych Maorysów to miejsce ma szczególne znaczenie. Wierzą, że woda w tych źródłach jest święta, pełna duchowej energii (mauri) i nie można jej dotykać. Zamiast tego możemy jedynie podziwiać jej czystość i niesamowity spokój, który emanuje z tego miejsca. Powietrze pachnie wilgocią i mokrą ziemią, a dookoła słychać tylko szum wody i śpiew ptaków.i
Niedaleko, ukryte w głębi lasu, znajdują się Dancing Sands Springs – kolejne źródła, w których woda jest tak czysta, że dno rzeki zdaje się niemal żyć. Widzimy, jak piasek na dnie porusza się w rytmie podwodnych prądów, tworząc delikatne wiry i falujące wzory. To zjawisko sprawia, że miejsce wygląda jak zaczarowane – jakby natura tańczyła pod powierzchnią wody.
Mimo deszczu spacerujemy po okolicy, chłonąc magię tego miejsca. Tropikalna roślinność w deszczu pachnie jeszcze intensywniej, a powietrze jest tak wilgotne, że wydaje się niemal namacalnie gęste.
Następnie docieramy do Takaka, małego miasteczka ukrytego w sercu Golden Bay. To miejsce ma swój wyjątkowy klimat – trochę hippisowski, pełen małych galerii, kawiarni i artystów, którzy znaleźli tu swoją oazę.
Deszcz jednak nie daje nam wytchnienia. Po krótkim spacerze chowamy się w jednej z kawiarenek, gdzie serwują lokalną kawę i domowe wypieki. Tutaj ludzie się nie spieszą – zamiast tego prowadzą długie rozmowy, czytają książki albo po prostu obserwują świat zza okna.
Ostatni przystanek tego dnia to Split Apple Rock, jedna z najbardziej charakterystycznych formacji skalnych Nowej Zelandii. Olbrzymi głaz, który wygląda, jakby ktoś idealnie przeciął go na pół, leży na płytkich wodach Abel Tasman National Park.
Według geologów powstał wskutek naturalnych procesów erozyjnych, ale lokalne legendy mają inne wytłumaczenie. Jedna z nich mówi, że dwóch walczących ze sobą bogów próbowało podzielić skałę, każdy chcąc zachować ją dla siebie – i tak powstało równe pęknięcie.
Deszcz wciąż pada, ale mimo to widok jest niezwykły. Gładka, symetrycznie przecięta skała na tle szarego nieba i wzburzonych fal wygląda jak symbol potęgi natury, która nieustannie kształtuje tę krainę.
Gdy ruszamy w drogę powrotną, pogoda jeszcze bardziej się pogarsza. Przejeżdżamy przez góry w strugach deszczu, a droga tonie w gęstej mgle. Widoczność spada, a zakręty stają się jeszcze bardziej wymagające. To jeden z tych momentów, gdy zdajemy sobie sprawę, jak surowa potrafi być nowozelandzka przyroda – piękna, ale i nieprzewidywalna.
Mimo niesprzyjającej aury to był dzień pełen niezwykłych widoków i miejsc.