Każdy podróżnik ma w głowie obraz tej idealnej drogi wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża – Pacific Coast Highway, słońce muskające twarz, ocean po jednej stronie, majestatyczne klify po drugiej, muzyka w tle i kompletny brak zmartwień. I wiecie co? My też mieliśmy taki obraz. A potem Kalifornia powiedziała: „Hold my wildfire.”
Ostatnie pożary skutecznie utrudniły dojazd do Malibu. Nasza wymarzona podróż wzdłuż oceanu zamieniła się w serię objazdów przez górzyste drogi, które wyglądały jakby były zaprojektowane przez kogoś, kto bardzo nie lubi prostych odcinków. Zakręt w prawo, zakręt w lewo, serpentyny wijące się niczym rollercoaster i my, zastanawiający się, czy przypadkiem nie wróciliśmy na Route 395.
Ale w końcu, po długich i krętych zmaganiach, dotarliśmy do Malibu – miasta, które w popkulturze funkcjonuje jako synonim luksusu, pięknych plaż i życia jak z bajki. To tutaj celebryci kupują swoje wille z widokiem na ocean, a zwykli śmiertelnicy mogą przez chwilę poczuć się jak w filmie. Ale Malibu to nie tylko wille i bogactwo. To także miejsce, gdzie ocean jest stylem życia – surferzy unoszą się na falach, biegacze pokonują kolejne kilometry na plaży, a my wdychamy głęboko zapach soli i słońca, próbując zapomnieć o porannych korkach.
Chociaż w powietrzu nadal unosił się zapach spalenizny, a wzgórza były pokryte czarną, smutną warstwą popiołu, to miasto nie traciło swojego charakteru. Przyroda walczy o swoje, a ludzie, jak to ludzie – odbudowują, żyją dalej i cieszą się każdym dniem.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w stronę Ventura, a to, co tam zastaliśmy, totalnie nas zaskoczyło. To jedno z tych nadmorskich miasteczek, w których czas płynie inaczej. Drewniana promenada, która wygląda jak wyciągnięta z romantycznego filmu, słońce odbijające się od oceanu, zapach smażonych ryb i frytek unoszący się w powietrzu. I ten spokój… Zero pośpiechu, zero turystycznego zgiełku. Po prostu Ventura.
Ale największe „WOW” miało dopiero nadejść. Santa Barbara.
Kiedy wjechaliśmy do miasta, od razu poczuliśmy, że to miejsce ma duszę. Z jednej strony stare, hiszpańskie budynki z bielonymi ścianami i czerwonymi dachami, z drugiej – nowoczesne restauracje i kawiarnie pełne ludzi, którzy wyglądali jakby całe życie było dla nich niedzielnym popołudniem. Santa Barbara to Kalifornia w wersji premium – elegancka, ale bez przesady, ekskluzywna, ale dostępna dla każdego.
Spacerowaliśmy po State Street, mijając butiki, galerie sztuki i małe sklepiki z winem, a potem skierowaliśmy się na plażę. Widok był oszałamiający – szerokie, złote plaże, ocean skrzący się w promieniach zachodzącego słońca, a w tle wzgórza, które wyglądały jakby miały ochotę w każdej chwili zanurzyć się w wodzie.
Port pełen łódek, starówka, która mogłaby konkurować z najlepszymi miastami południowej Europy, i ten wyjątkowy, luzacki klimat, który sprawia, że człowiek od razu chce tu zostać dłużej.
Santa Barbara to jedno z tych miejsc, które nie tylko się odwiedza, ale które zapadają w pamięć.
Ale nasza podróż trwa dalej. Kolejne przygody czekają, a Kalifornia jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.